Friday, August 10, 2007

Wednesday, August 1, 2007

... diablak ...




… wyobraź sobie, wychodzisz z kosodrzewiny… wiatr smaga twoje lico, ubrany jak na wyprawę wysokogórską stoisz na kamienistym szczycie. Skalisto – kamieniste zbocze stwarza wrażenie jakbyś stał na szczycie szkockiej góry wśród mgieł. Tu jest podobnie… czujesz tą przestrzeń dającą Ci wolność. Wokół nie ma nic poza niebem i lekką mgłą okalającą szczyt Diablaka tuż przed Tobą. Tak… stoisz właśnie przed ostatnim podejściem na szczyt Babiej góry. Czujesz wszech obecną wilgoć, wiatr i czystość w powietrzu… czujesz jak lekki uśmieszek pojawia się na twojej twarzy. Nareszcie tu dotarłeś… wchodzisz i widzisz najpiękniejszy wschód słońca jaki mógł Cię spotkać…


... Babia Góra ...




20:00 dworzec PKS w Krakowie… czekałem jeszcze lekko nie dowierzając, że dojdzie caly wypad do skutku. Kilka minut po 20 pojawił się PiRo. Nagle zagościł nam na twarzach uśmiech… oboje wiedzieliśmy co to znaczy. Ostatnie sprawdzenie transportu, jakieś zaopatrzenie w napoje i z D13 o 20:40 ruszył pks’sowski ogórek pędząc po zaciemniających się drogach małopolski przybliżając nas z każdą chwilą do nieuchronnego. Wysiedliśmy jako ostatni z pks’u i raźno ruszyliśmy aasfalcikiem w blasku pełni księżyca i bezchmurnym niebie w kierunku przełęczy Krowiarki. Pierwsze foty za płoty… księżyc dawał natchnienie i oświetlał drogę. O 0:30 dotarliśmy do naszego „noclegu”. To chata informacji turystycznej na przełęczy, gdzie gładkie deski grzały nam tyłki na kalimatach :). Temperatura spadła do około 5 st C, ale co to dla nas .NA drzwiach chaty wisiała informacja o święcie borówki, a tuż pod nim można było oglądać dwie z nich :P .Długo pod chatą nie zabawiliśmy i posiliwszy się, odpoczęliśmy trochę by o 2:38 ruszyć w górę z latarkami w dłoni bądź na czole :P.

Zaczęło się podejście… oglądając buty idącego przede mną PiRa podążałem w górę nie odczuwając upływu czasu. Lekkie blotko pod stopami w świetle latarki nie odstraszało nas. Mieliśmy jeden cel. Z czasem pozbyliśmy się części wierzchniej odzieży dociążając na powrót plecaki. PiRo z kijami prowadził, a ja za nim krok w krok. W szybkim tempie drzewa otaczające nas zaczynały karłowacieć po czym weszliśmy w pasmo kosodrzewiny, by dotrzeć do pierwszego szczytu … Sokolicy. Było lekko po 3 w nocy. Naciągnęliśmy kaptury, pochowaliśmy twarze i wyszliśmy na pierwsze spotkanie z górskim wiatrem. Widoku już wtedy zapierał dech w piersiach. W dole co rusz skupiska świateł i gdzieś w oddali wielka plama świateł z widocznym charakterystycznym szczegółem… dwa kominy migające dwoma rzędami czerwonych świateł… tak to nasz Kraków i Elektrociepłownia w Łęgu :P. Chwile przystanęliśmy by napawać się tym jakże pięknym widokiem i lekkim brzaskiem za drobnymi chmurami. Ruszyliśmy, bo jeszcze kawałek był przed nami. Wiatr smagał nasze twarze dając znać o temperaturze. Powoli nawet kosodrzewina zanikała.

To była właśnie to… wychodzisz z lasu, czujesz wiatr smagający twoją twarz, przed Toba raźno maszeruje twój kompan… tak , właśnie teraz wyszedłeś na Sokolice i podążasz na podbój Diablaka. Powoli brzask za twoim plecami daje ci znać, że to już nie długo, że nie masz już wiele czasu… ale i tka nie czujesz pośpiechu. Delektujesz się tym co widzisz, księżyc w pełni oświetla kamienistą drogę … oglądasz się za siebie i widzisz światła daleko w dole… to jest właśnie to uczucie zdobywcy.

Przystawaliśmy co chwile by napawać się widokiem za plecami, czas jednak gonił nie ubłaganie. Było po 4 a wschód przewidziany był w okolicach 5. Parliśmy do przodu przemierzając kolejne szczyty i zanikającą roślinność.

4:43… dotarliśmy na Babią Górę… zapanowała cisza, umilkła rozmowa. Staliśmy wpatrzeni w powoli wyłaniający się brzask przed nami. Powoli budził się na naszych oczach kolejny lipcowy dzień. Wiatr smagał nas mocno lecz ta cisza i wewnętrzny spokój był wart każdej ceny. Stanęliśmy na Diablaku oczekując wschodu słońca i rozstawiając statywy do zdjęć.

Widok na szczycie przypominał gdzieś obejrzane na szklanym ekranie widoki mglistej Szkocji i Walii. Kamienisty szczyt spowity delikatną mgłą co chwilę przeganianą przez mocno dmuchający wiatr. Była jednak duża różnica… stałem na Diablaku patrząc na światła miast daleko w dole. Ten widok jest wart każdej ceny.

Jeszcze kilka zdjęć… i nadszedł wschód… 5:08 wschód na Babiej Górze… widok nie do opisania słowami. Mimo zimna i wiatru w pewnym momencie przestajesz odczuwać jakie kol wiek niedogodności. To właśnie to uczucie.

Potem już tylko zejście w dół przez przełęcz brona do markowych Szczawin, gdzie obecnie zamiast schroniska jest wielka budowa. Z Zawoi markowej bus do suchej, z Suchej Beskidzkiej bus do Krakowa. Żal opuszczać Beskidy.

… wychodzisz z kosodrzewiny, zimny porwisty wiatr smaga Ci twarz utrudniając ruchy i oddychanie, przed tobą droga z kamieni, księżyc w pełni oświetla nawierzchnie pod nogami, idziesz patrząc przed siebie na powoli wyłaniający się z mroku nocy Diablak… tak właśnie kończysz podjeście na Babią Górę, aby obejrzeć wschód słońca, który zapamiętasz do końca życia.

Saturday, May 12, 2007

Wednesday, May 9, 2007

... 3 colors ...



... on the road ...



... Ojcowski Park Narodowy i 100 km ...


Budzik zadzwonił dość późno. Była 8:30. O 11:15 miałem już czekać na Myszkę(Anię) i ewentualnie Staha pod bramą krakowską w Ojcowie. Szybka pobudka, przygotowanie ekwipunku na drogę i roweru … i zacząłem przemierzać pierwsze kilometry. Zegarek wskazywał 9:30 w chwili startu. Kwadrans później mijałem już w dość szybkim tempie Jubilat. Warto wspomnieć gdzie zacząłem trasę :) – Kurdwanów. W szybkim tempie dotarłem do granic miasta i tu zaczęły się schody… Znaleźć szlaki w naszych okolicach to naptrawde momentami wielka sztuka. Lekkie kluczenie po ul. Łokietka i znalazłem się na szlaku. Tu trzeba było trochę nadgonić miejskie korki i światła. Na szlaku nie obyło się bez użycia mapy w celu jego lokalizacji i kierunku. Żwawym tempem zmierzałem do celu. Pod bramą zjawiłem się wcześniej niż to było planowane i o 10:50 byłem już pod bramą czekając na pozostałych bikeholicków :). Po drodze minąłem jakiegoś rowerowca, ale nie okazał się bikeholickiem :P, a szkoda bo w grupie raźniej. O 11:15 pojawiła się Myszka i długo nie planując skierowaliśmy się na Pieskową Skałę. Po chwili zreflektowaliśmy się, że przecież jeszcze Stah zaznaczał swoją ewentualną obecność. Wróciliśmy pod bramę, ale Staha nie było. Ruszyliśmy lajcikiem do Pieskowej Skały. Po pochłonięciu paru kilometrów asfaltem stwierdziliśmy, że czas na jakiś teren :D. obraliśmy trasę żółtym szlakiem w kierunku doliny sąspowskiej gdzie zlokalizowanie szlaku było momentami nie lada wyczynem. Napotkaliśmy nawet na swojej drodze jakiegoś rowerzystę, który także szukał i kierował się tym szlakiem. Ostatecznie szczęśliwie dotarliśmy po paru podjazdach w terenie i jakimś asfalciku po drodze, spowrotem do Ojcowa. Zgodnie stwierdziliśmy z Myszką, że była by świetna trasa na jakiś maraton :). Z Ojcowa wyruszyliśmy w kierunku niebieskiego szlaku na Korzkiew … tu pojawił się problem z lokalizacją jego odbicia i jak się później okazało w ogóle był ciężki do znalezienia. Ostatecznie zamiast w Korzkwi wylądowaliśmy w Białym Kościele nie pytajcie jak :P. Po drodze spotkaliśmy bardzo „sympatyczny” podjazd który mnie dal ostro w kość za to Myszka śmignęła na górę niczym pocisk. Zostałem daleko w tyle. Musiała czekać na mnie na gorze… ilość kilometrów dawała znać o sobie, to już chyba było 70 w moim wykonaniu. Z Białego Kościoła postanowiliśmy zaliczyć jeszcze dolinę kluczwody. Na starcie przejeżdżając przez strumyk nagrzana guma Myszki nie wytrzymała i pojawił się kapeć. Skończyło się to zmianą planów. Myszka spacerkiem wróciła do domu, a ja udałem się przez Zelków do Zabierzowa. Tam zrobiłem krótkiego stopa i resztkami pary w nogach dowlokłem się do błoń, gdzie nastąpiło uzupełnienie płynów aby dotrzeć do domu mimo 24 C w powietrzu.

Tak to wyglądało i tak to Myszka dała mi w kość na podjazdach, że miałem problemy po drodze. Myszko chylę czoła bardzo nisko … uświadomiłaś mi, że jeszcze daleką mam droge do dobrej formy.